Zawsze
starałam się zatrzymywać swoje przekonania i poglądy politycznie dla siebie,
tym razem jednak czuję, że powinnam podzielić się nimi z innymi. Jak niektórzy
z Was wiedzą, od roku pracuję nad obchodami setnej rocznicy śmierci Manfreda
von Richthofena. Planowana była konferencja oraz wydanie okolicznościowej
publikacji. I o ile losy książki (ponieważ leżą w moich rękach) w żadnym
wypadku nie są zagrożone, to właśnie dowiedziałam się, że konferencja, którą
organizowałam we współpracy z Urzędem Miasta w Świdnicy, nie może się odbyć.
Dlaczego? „Przede wszystkim ze względu na
obchody 100 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości oraz inne
okoliczności, które pojawiły się w ostatnim czasie i związane są z osobą
Czerwonego Barona” – czytam w mailu.
Czy
zatem ze względu na obchody stulecia odzyskania niepodległości mamy rezygnować
ze wszystkiego innego? Czy mamy udawać, że Manfred von Richthofen był postacią
zupełnie nieznaczącą podobnie jak zupełnie nieznaczące były jego związki ze
Świdnicą? Może ostatecznie połączymy już Niemców z czasów I wojny światowej z
nazistami i zbrodniami II wojny światowej? Skupienie się na własnej historii
nie może oznaczać wyparcia i odrzucenia tego, co działo się poza jej obrębem.
Polacy żyją obecnie między Syberią, „Burym”, gułagiem i obozem
koncentracyjnym. Zdrowe rozważania na temat historii Europy i świata w tej
sytuacji po prostu nie są możliwe.
Kiedy kilka dobrych lat temu po
raz pierwszy zainteresowałam się postacią Manfreda von Richthofena, nigdy nie
pomyślałabym, że może on w jakichkolwiek kręgach uchodzić za postać
kontrowersyjną. Naprawdę. Byłam też świadoma tego, że wiedza znacznej części
społeczeństwa na temat I wojny światowej, nie jest zbyt duża (kilka raz pytano
mnie, czy „Richthofen zestrzeliwał Polaków”), tym bardziej więc zdeterminowana
byłam, by przybliżyć odbiorcom losy Czerwonego Barona i zestawić je z
otaczającym go mitem.
Manfred von Richthofen w latach
dwudziestych nie był postacią w żaden sposób kontrowersyjną. Nawet w drugiej
połowie lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Nie był wielkim wodzem,
wybitnym myślicielem czy błyskotliwym naukowcem. Dlatego jego postać należy
postrzegać przez nieco inny pryzmat. Chodzi o skupienie się na umiejętnościach
i jego wpływie na lotnictwo w ogóle, a nie na moralnym zaszufladkowaniu jego
czynów. Tymczasem nazywanie go „pruskim żołnierzem mordercą”, jak czytamy w
artykule na Świdnica24, nie tylko ma na celu właśnie to etyczne zadecydowanie,
czy Richthofen należy do tych „złych” czy „dobrych”, ale i wywarcie wpływu na czytelników,
którzy z jego postacią nie mieli dotychczas styczności i osądzienie go za nich.
Taka sama dyskusja zresztą toczy
się obecnie na temat Żołnierzy Wyklętych vel Niezłomnych. Jedni nazywają ich
bohaterami, inni mordercami. Tylko w tym przypadku ta druga grupa spychana jest
na margines dyskursu opinii publicznej, a samo już określenie „żołnierze
niezłomni” jest tak nacechowane heroicznie i pozytywnie, że mówi chyba wszystko
o współczesnym dyskursie historycznym. W przypadku Manfreda von Richthofena
jest odwrotnie. „Pruski żołnierz morderca” – czy tylko na taki opis zasługuje
postać jednego z najważniejszych pilotów w historii lotnictwa myśliwskiego w
ogóle? Czerwony Baron stał się maniakiem i psychopatą z jednego prostego powodu
– ze względu na swoją narodowość. To, że duża część Polaków wciąż żywi otwartą
niechęć do Niemców, zaskakuje. Głównie dlatego, że, w przeciwieństwie do takich
krajów jak Norwegia, gdzie tylko najstarsze pokolenie pamiętające dobrze II
wojnę światową, wciąż ma żal do tego kraju, w Polsce ta absurdalna fobia
popularna jest także wśród ludzi młodych. Mimo, że niektórzy z nich z czerwonym
tortem i swastyką z wafelków świętują urodziny Adolfa Hitlera.
Niemiecki żołnierz automatycznie
kojarzony jest z rześkim chłopcem z Wehrmachtu. Jest to szkodliwe dla wizji
historii w ogóle i doprowadza do tak dużego anachronizmu, że I wojnę postrzega
się przez pryzmat drugiej. Pilot myśliwski Wielkiej Wojny – nie tylko Manfred
von Richthofen, ale i dziesiątki, i setki innych – miał na celu niszczenie
nieprzyjacielskich maszyn. Ginęli przy tym ludzie, to oczywiste. Ginęli sami
atakujący. Od postrzału, od poparzeń, od upadku z dużej wysokości. Amputowano
nogi i ręce, a szok i uraz psychiczny był nierzadko tak duży, że uniemożliwiał
dalsze życie. Porównywanie pojedynków powietrznych do turniejów rycerskich czy
polowań jest o tyle wystylizowane, mylące i niekompletne, że w rzeczywistości
każdy z lotników był jednocześnie łowcą i ofiarą. Żołnierza nie nazywa się
„mordercą”, o czym wraz z innymi uczestnikami rzeszowskiej konferencji
dyskutowałam w październiku. Podczas wojny się ginie, nie zostaje zamordowanym.
I choć ze względu na pozorną intymność (1:1) walk powietrznych można odnieść
inne wrażenie, morderstwo potrzebuje motywu. Piloci go nie mieli – mieli za to zadanie
do wykonania i wypełniali je, wiedząc, że najprostszym sposobem na
wyeliminowanie z walki maszyny, było wyeliminowanie jej pilota. Właśnie to, a
nie „mordowanie ludzi” było zadaniem Richthofena. Brzmi to brutalnie i
radykalnie, ale czy nie taka była sama wojna?
Protest świdnickiego radnego
wobec przygotowania repliki czerwonego Fokkera jest chwalony i nazywany „walką
o prawdę historyczną”. O prawdzie i dochodzeniu do niej ostatnio dużo się mówi.
I jednocześnie o jednym się zapomina – że prawda historyczna leży ponad naszym
prywatnym interesem, że nie można naciągać jej jak gumek w majtkach. Jeżeli w
każdym kraju prawda historyczna na ten sam temat wygląda inaczej, to wyraźny
znak, że coś jest nie tak. W żadnym innym kraju bowiem Manfred von Richthofen
nie uchodzi za postać kontrowersyjną. Ani w Niemczech, którzy od lat 60
ponownie wykorzystują jego wizerunek, ani za oceanem. Postać Czerwonego Barona
popularna jest również w Czechach i innych krajach europejskich – jest w tym
oczywiście dużo z fascynacji legendą, ale i dużo z
obiektywnej ciekawości i badania jego losów. A robiąc to, należy odrzucić
uprzedzenia. Jest to coś, co, jak się wydaje, wielu Polakom sprawia duży
problem.
Świdnicki
radny, Dariusz Sienko, zastanawia się, dlaczego „włodarze takich polskich miast jak: Legnickie Pole,
Milicz, Ostrów Wielkopolski i Wrocław”. Z jednego prostego powodu. Że żadne z
tych miast nie jest z Richthofenen związane bardziej niż Świdnica. Żadne. We
Wrocławiu Richthofen przyszedł na świat i spędził kilka lat. To tyle. Nigdy nie
wspominał spędzonych tam lat. Z Legnickim Polem Czerwony Baron również nie był
związany – jedynie uczęszczał tam do szkoły kadetów, podobnie zresztą jak np. Hindenburg.
Milicz i
Ostrów Wielkopolski to miasta, w których Richthofen stacjonował z pułkiem
ułanów, a więc ważne, ale nie tak „naznaczone” jego obecnością jak Świdnica.
Kiedy Richthofen zdobył popularność, nie odwiedzał tych miast. Bywał natomiast
w Świdnicy, gdzie mieszkała jego rodzina i gdzie później otwarto jego muzeum.
Odpowiednie wykorzystanie postaci
Manfreda von Richthofena byłoby znakomitym sposobem na nawiązanie dialogu nie
tylko z Niemcami, ale i z innymi krajami zainteresowanymi lotnikiem. Zgodzili
się z tym zresztą nie tylko mieszkańcy Świdnicy, ale i przedsiębiorcy. Zwłaszcza,
że taka „personifikacja historii”, w postaci takiej legendy, jaką stał się
Richthofen, byłaby znacznie bardziej atrakcyjna niż promowanie tradycyjnych
zabytków, takich jak kościoły, zamki czy muzea. Z jednego bardzo prostego
powodu – Manfred von Richthofen i jego czerwony trójpłatowiec znani są nie
tylko zapaleńcom i pasjonatom historii, ale i osobom zainteresowaną popkulturą
– czyli większości turystów. Zrezygnowanie z promocji osoby Richthofena nie
jest więc posunięciem ani dobrym, ani korzystnym.
Dariusz Sienko, świdnicki radny protestujący
przeciwko tym planom, bawi się w Rejtana przed całym miastem, rozdzierając
szaty za coś, co tak naprawdę nie powinno wzbudzać żadnych wątpliwości. Ze
względu na historię w wielu polskich miastach znaleźć można zabytki czy miejsca
związany z innym krajem. To, że nagle decydujemy się uznać ten kraj za wrogi,
nie powinno wpływać na to, że każde miejsce o historycznym/estetycznym walorze
zasługuje na promocję. Nie ma „równych” i „równiejszych” – nie można mówić, że
jakiś zabytek jest lepszy od drugiego tylko dlatego, że komuś tak pasuje pod
względem ideologicznym.
Konferencja i
publikacja okolicznościowa to jeszcze nie „obchody”. Nie miałam zamiaru składać
wniosków o dzień wolny od pracy i asystę wojskową 21 kwietnia 2018 roku. Chodziło po
prostu o upamiętnienie osoby ważnej z punktu widzenia historii wojskowości. Jednego
jestem więc pewna – nie zamierzam zrezygnować z tego, co robię. Temat Manfreda
von Richthofena badać będę dalej, oprócz jubileuszowej publikacji pracuję także
nad kolejnym projektem. Z tego też
powodu z wielką chęcią znów podejmę się organizacji odwołanej konferencji w
przyszłym roku, kiedy „postać Richthofena przestanie budzić takie kontrowersje”.
Dobrze, tylko, moim zdaniem, po stu latach nie powinna budzić ich wcale.
·
Zaznaczam, że w żadnym wypadku nie mam pretensji
do Wydziału Turystyki ani Urzędu Miasta w ogóle. Rozumiem, że indywidualna
asertywność z przyczyn niezależnych nie zawsze może znaleźć odzwierciedlenie w
podejmowaniu zawodowych decyzji, które warunkuje wiele czynników.
IPMS Świdnica od 2008 roku promuje miasto Świdnicę i Manfreda fundując na konkursach modelarskich (w Wielkiej Brytanii na Scale MopdelWorld i na Świdnickim Biennale Modelarskim) jego statuetkę jako nagrodę za najlepszy model samolotu z okresu I Wojny Światowej.
OdpowiedzUsuńJak do tej pory nie spotkaliśmy się nigdzie z negatywnym komentarzem co do wyboru formy nagrody. A wręcz przeciwnie jest grupa modelarzy, która rywalizuje w pretendowaniu do niej. Jak do tej pory statuetki te znaleźć można w Grecji, w Czechach (3 szt.) i w Hiszpanii (4 szt.)
W tym roku zapowiada przyjazd aż z Hiszpanii na nasze Biennale Modelarskie czterokrotny zdobywca tej statuetki w Telford/GB. Bo jak twierdzi zdobycie jej w mieście Manfreda było by ukoronowaniem tej konkurencji.